Wszyscy zbrodniarze mieszkają w Toronto

share and show love
Krótko po tym, jak Khaki zamieścił nagrania z prelekcji o sesjach detektywistycznych prowadzonej przez Ezechiela z jego małżonkę, znalazłam się w kryzysie twórczym. Data sesji była ustalona, podręczniki do Castle Falkenstein leżały przede mną, miałam nawet jakieś mgliste wizje początku i zakończenia scenariusza, jednak zupełnie nie wiedziałam, jak wypełnić czas pomiędzy nimi. Prelekcję obejrzałam, mając nadzieję, że jakoś mnie zainspiruje, a tym samym pozwoli ruszyć na przód z przygotowaniem sesji. Niezbyt pomogło, jednak z pewnością wypełniło czas. Na wiele godzin, bo właśnie dzięki tej prelekcji odkryłam serial Murdoch Mysteries.


Murdoch Mysteries to kanadyjski serial kryminalny, realizowany w formule znanej chociażby z CSI: jeden epizod, jedna zbrodnia. Scenariusz powstał na podstawie powieści Maureen Jennings. Dotychczas wyemitowano pięć pełnych sezonów, po trzynaście odcinków każdy. Sezon szósty, za który odpowiada już inna stacja telewizyjna, jest toku. Pozostaje mieć nadzieję, że jest równie dobry, co pierwsze pięć, nad którymi zamierzam się tu rozpływać. 

Rzecz dzieje się w Toronto, gdzie tytułowy bohater (Yannick Bisson) pracuje jako detektyw na czwartym posterunku miejskiej policji. Podczas dochodzeń asystują mu konstabl George Crabtree (Jonny Harris) oraz pani koroner doktor Julia Ogden (Helene Joy). Ich poczynania nadzoruje zaś inspektor Thomas Brackenreid (Thomas Craig). Cała czwórka zawsze ma co robić, bo mieszkańcy Toronto mordują się z ogromnym upodobaniem, aż miło patrzeć. Zwłaszcza, że wszystko to ma miejsce pod koniec XIX wieku.

Detektyw William Murdoch to postać ze wszech miar wyjątkowa. Katolik w protestanckim mieście, uczciwy policjant wśród skorumpowanych kolegów po fachu, którzy zamiast tropić zbrodnie starają się raczej żyć w zgodzie z lokalną władzą. Zdecydowanie wyprzedza epokę, w której przyszło mu żyć. W pracy, zamiast polegać na intuicji, doświadczeniu i mocnym prawym sierpowym, kieruje się wyłączenie żelazną logiką, w czym pomagają mu zainteresowania naukowe. Metody Murdocha wydają się nam nieodzowne w pracy śledczego, jednak współcześni mu podchodzą do nich raczej sceptycznie. Detektyw zaś, który prenumeruje chyba każde specjalistyczne czasopismo, jakie ukazywało się wtedy w Ameryce Północnej, wpada na coraz to nowe, genialne pomysły. Kiedy daktyloskopia staje się czymś naturalnym, konstruuje między innymi, noktowizor i kamerę przemysłową. Przestępcy nie pozostają w tyle, a dodatkowo w otoczeniu Murdocha pojawia się wiele XIX-wiecznych sław: Nikola Tesla, H. G. Wells, Arthur Conan Doyle, Harry Houdini czy Jack London to tylko kilka z osobistości, którym miał okazję uścisnąć dłoń. 

Scenarzyści skrzętnie wykorzystują wszystkie historyczne smaczki, dzięki czemu chociaż w serialu w zasadzie nie ma wątków typowo komediowych, niezmiennie jest on cudownie zabawny. Źródłem humoru jest przede wszystkim pomagający Murdochowi konstabl Crabtree, który, stykając się z kolejnymi „dziwacznymi” innowacjami, przepowiada przyszłą karierę rozmaitych wynalazków. George, dochodzący do wniosku, że straszliwe działo emitujące mikrofale mogłoby być użytecznym narzędziem w gospodarstwie domowym (Być może w przyszłości każdy będzie miał swój własny pokój do gotowania ziemniaków!) jest po prostu fantastyczny. Jakby tego było mało, posiada niezliczoną ilość ciotek – wszystkie noszą imiona od nazw rozmaitych kwiatów – od których czerpie garściami najróżniejsze mądrości życiowe, a praca jest dla niego inspiracją podczas pisania powieści przygodowych. Po prostu nie da się go nie kochać.

Zresztą, wyraziści, świetnie nakreśleni bohaterowie (nawet, jeśli czasem Murdoch jest zbyt inteligentny i niepokojąco wszechwiedzący) to bez wątpienia ogromna zaleta serialu. Postępują nie tylko w sposób, jaki dyktuje im charakter, lecz również w swoich zachowaniach są wierni realiom epoki. Inetresujące jest również to, że wszyscy pochodzą z różnych środowisk i odmiennych klas społecznych, co także ma swoje odzwierciedlenie w ich podejściu do rzeczywistości. Wreszcie, inspektor Brackenreid przeklina z uroczym akcentem (bloody hell!).

Zaletą jest również pojawiający się w tle wątek miłosny, doskonale wiktoriański w swej treści, nienachalny, chociaż czasem wysuwający się na pierwszy plan i wreszcie świetnie zakończony. Co więcej, widz przyzwyczajony do typowych, amerykańskich seriali, w których bohaterowie rzucają się na siebie bez skrępowania, nieraz będzie miał okazję zdziwić się zachowaniem Murdocha i pani doktor. Producenci kolejny raz puszczają oko do widza, grając na znanych z popkultury motywach. 

Jedynym, co można zarzucić Murdochowi, jest niezbyt staranna komputerowa obróbka obrazu; szczególnie panoramy Toronto, pojawiające się pomiędzy scenami, wyglądają sztucznie, ale skoro sam Murdoch miał jedynie 5 z minusem z fizyki, serial o nim również nie może być doskonały.

Na koniec, dla przyzwoitości, dodam, że każdy odcinek całkiem nieźle nadaje się na scenariusz sesji RPG w XIX-wiecznych realiach. Możemy wybierać wśród zbrodni popełnianych w afekcie, mających na celu zdobycie władzy, czy wywarcie zemsty. Znajdzie się również nieco brudnych machinacji kanadyjskiego rządu. Co więcej, Mistrzowie Gry mogliby uczyć się od Kanadyjczyków bawienia się z widzem/ graczem na poziomie meta gry. Poza tym, to po prostu świetny serial i każdy wielbiciel historii detektywistycznych musi go obejrzeć. 



PS. Pełnometrażowe filmy telewizyjne mają niewiele wspólnego z serialem i oglądanie ich to raczej bolesne doświadczenie.

2 komentarze:

  1. Hm... Z chęcią się poinspiruję tym serialem :D. Mam przy okazji pytanie: jak często zdarza Ci się, że gracze trafiają do zaplanowanego przez Ciebie zakończenia scenariusza? U mnie koniec po prostu bardzo często musi ulec większym lub mniejszym zmianom, dostosowując go do zachowań postaci. Wiem, że w przypadku zagadki kryminalnej odpowiedź zwykle jest jedna, ale, jak to bywa w praktyce?

    OdpowiedzUsuń
  2. U mnie raczej często zdarza się, że gracze dochodzą dokładnie do tego momentu, do którego chciałabym, żeby doszli, to sposób, w jaki osiągają cel najczęściej bywa zaskakujący. Pewnie dlatego, że zwykle układając sobie przygodę mam dobrze zaplanowany początek, kilka alternatywnych zakończeń, a pomiędzy sporo przemyślanych NPC-ów i... pustkę lub ew. tylko kilka punktów przez które raczej trzeba przejść (ale w dowolnej kolejności i w dowolny sposób).

    OdpowiedzUsuń

comments