Do cotygodniowego użytku

share and show love
...czyli kilka słów o rozterkach RPG-owca/ czytacza po raz trzynasty. 

W chwili obecnej moja kolekcja RPG-ów liczy dokładnie 80 podręczników, z czego, rzecz jasna, co najmniej połowy nie przeczytałam, o poprowadzeniu nie wspominając. Mimo to, kolejne tomy przybywają, zaś kolekcja rozrasta się – powoli, acz nieubłaganie. Z każdym miesiącem coraz bardziej zaczyna brakować miejsca na półkach, a czasu, żeby to wszystko czytać chyba tak naprawdę nigdy nie miałam. Prawdopodobnie niewinnie wyglądająca osiemdziesiątka wraz z końcem roku zmieni się w niepokojąco dużą setkę. Precyzyjny, dopracowywany przez długie miesiące system, według którego układam na półkach kolejne tomy trafi szlag, zaś na podłodze zaczną pojawiać się stosy książek, niemo przypominające o konieczności przeprowadzki. 

Nie będę jednak narzekać: lubię mieć tę świadomość, że kiedy znudzą mi się wreszcie, hołubione obecnie, nowy świat Mroku, Castle Falkenstein i Lady Blackbird będzie wystarczyło podejść do regału i sięgnąć po któryś z czekających od dawna na swoją kolej podręczników. 

Czasy, których wystarczało mi posiadanie kilku podręczników D&D, chociaż wcale nie tak odległe, wydają się teraz przeszłością równie zamierzchłą, co, powiedzmy, epoka kamienia łupanego, a powrót do radosnych przygód w świecie Zapomnianych Krain – niewyobrażalny. 

Jakkolwiek obecnie wydaje się to dość nieprawdopodobne, kiedyś miałam zupełnie inny stosunek do podręczników RPG. Dzięki temu nowe pozycje pojawiały się u mnie z częstotliwością, którą można by określić chyba tylko rozsądną – na tyle, żeby móc względnie szybko dostąpić zaszczytu bycia używanymi podczas sesji, a nie latami czekać na zryw RPG-owego czytelnictwa wywołany wyrzutami sumienia. Wszystko przez to, że jeszcze nie tak dawno temu RPG-i nie były dla mnie obiektem kolekcjonerskiej obsesji, w przeciwieństwie do beletrystyki, którą od dziecka traktowałam z odrobinę szaloną czołobitnością. Dość długo udawało mi się utrzymać ów zdrowy stosunek do RPG – pamiętam, że przez wiele lat określałam podręczniki obrazoburczym mianem książek użytkowych. 

Co to właściwie jest, ta książka użytkowa? Jak odróżnić ją od pozostałych książek, jej doskonalszych sióstr? Czy istnieją jakieś szczegółowe wytyczne, dotyczące klasyfikacji poszczególnych woluminów? I co to w ogóle za chory podział – jakby nie wystarczyły setki nowych, pojawiających się co chwilę podgatunków! 

Tak naprawdę książka użytkowa niczym nie różni się od książki na półkę – przynajmniej, jeśli chodzi o cechy fizyczne. Dwa leżące obok siebie woluminy, należące do tych – tak przecież różnych! - kategorii na pierwszy, a nawet drugi i trzeci rzut oka nie do odróżnienia. Książki użytkowe bowiem, podobnie, jak swoje kolekcjonerskie siostry, są wydawane na pięknym, białym papierze i w eleganckiej, twardej oprawie, a po przyniesieniu z księgarni lub rozpakowaniu paczki słodko pachną świeżą farbą drukarską. W obu przypadkach zdarza się też, że kartki przywodzą na myśl papier toaletowy, okładka jest potargana, a tom otacza nieprzyjemna, wilgotna woń nigdy niesprzątanej piwnicy. 

Bo tak naprawdę książka użytkowa nie jest fizycznym przedmiotem – ta raczej pewna świadomość, pewien stan umysłu, który sprawia, że czytelnik ze statecznego bibliofila zmienia się w ignoranta, który gotów jest robić rzeczy zupełnie szalone. 

To świadomość, która pozwala podkreślać ołówkiem najważniejsze informacje, na zawsze zostawiać pomiędzy stronami kolorowe zakładki, a nawet zaginać rogi kartek. To swoboda, z którą wrzuca się dany tom do plecaka lub torebki, nie zabezpieczywszy go uprzednio w odpowiedni sposób. To uczucie, które sprawia, że zostawia się otwarty wolumin, leżący na łóżku grzbietem go góry i odchodzi. - czasami tylko po coś do picia, innym razem na długie godziny To beztroska, która pozwala bez lęku pić herbatę, kawę, a nawet czerwone wino – z książką w ręku. 

Kiedyś z taką właśnie niebezpieczną niefrasobliwością traktowałam RPG-i. Przekładało się to nie tylko na brak tego charakterystycznego niepokoju podczas sesji, że ktoś wyleje mi na podręcznik colę, lecz również na liczbę pozycji na półce. Kupowałam jedynie te, które mogły mi się przydać podczas sesji, koncentrując się wyłącznie na bieżących kampaniach. Nie miałam też nic przeciwko rozpadającym się kserokopiom, po których można było bazgrać do woli – nawet kolorowymi zakreślaczami. W pewnym momencie jednak RPG-i z książek użytkowych zmieniły się w... cóż, książki. 

Potem nigdy nic już nie było takie, jak wcześniej.


photo credit: cobra libre via photopin cc

3 komentarze:

  1. Ta maniera bazgrania po tekście odcisnęła piętno na tradycji rękopiśmiennej - takie bazgroły nierzadko wciągane były przez kolejnego kopistę do tekstu i klops gotowy.

    OdpowiedzUsuń
  2. Mogę więc uznać, że moja postawa jest szlachetna, a nie szalona :D

    OdpowiedzUsuń
  3. A tam. Czasami te marginesowe treści są historycznie ważniejsze od książki :> (choćby wielkie tw. Fermata)

    OdpowiedzUsuń

comments