Niewinny skok w bok lub nowa miłość

share and show love
...czyli kilka słów o rozterkach RPG-owca/ czytacza po raz siedemnasty.

Łatwo zauważyć, że lubię czytać, a książki - zarówno w rozumieniu niesionej przez nie wartości intelektualnej, jak i ich fizycznej, papierowej formy - traktuję z graniczącą z fanatyzmem czołobitnością. Na szczęście, to jedynie łagodne skrzywienie, które nie przekłada się na jakieś wybitne trudności w codziennym życiu społecznym. Owszem, czasem miałam ochotę udusić kogoś za wylanie kawy na ten, czy inny tom, ale najwyraźniej mam szczęście w rzutach na samokontrolę i w związku z moją przypadłością nigdy nie odnotowano żadnych ofiar śmiertelnych (ewentualnie, jestem mistrzem w skutecznym ukrywaniu zwłok). Cały ów - być może nieco przydługi i odrobinę zbyt drastyczny - wstęp sprowadza się ostatecznie do tego, że trudno mi wyobrazić sobie swoje życie bez książek. Bo co by było, gdyby ich nie było?

Ku mojemu zaskoczeniu, okazuje się, że nic przesadnie strasznego.

Nie, nie pozbyłam się całej swojej kolekcji powieści i RPG-ów, natomiast od jakiegoś czasu cieszę się z posiadania Kindle Classic 5. To niepozorne urządzenie sprawiło, że z dnia na dzień ilość zadrukowanego papieru, który kupuję drastycznie spadła, a rodzina z przerażeniem w oczach zaczęła pytać, co mi się stało i czy przestaję kolekcjonować książki.

W tym miejscu należy rozwiać ewentualne wątpliwości, jakie mogły się pojawić w obliczu powyższego oświadczenia: otóż, nie, nic mi nie jest, czuję się zdrowa, zarówno na ciele, jak i na umyśle. Nie straciłam też poczucia swojej tożsamości, nikt mnie nie podmienił. Wciąż nie wierzycie? Dodam w takim razie, że mimo iż czytnik mam od kilku miesięcy wciąż jeszcze nie jestem pewna, jaka przyszłość czeka ten związek. Nie mogę zdecydować, czy na horyzoncie majaczy długotrwały, namiętny romans z cackami od Amazona, czy może e-papier to tylko chwilowa miłostka. Bo, jak wszystko, lektura na czytniku ma swoje wady i zalety.

Zacznijmy od tych drugich, bez wątpienia, bardziej oczywistych. Chyba każdy posiadacz czytnika docenia jego lekkość i niewielki rozmiar, dzięki czemu czytanie w warunkach bojowych (komunikacja miejska!) staje się o wiele łatwiejsze. Przyzna to każdy, kto kiedykolwiek wpadł na pomysł zabrania ze sobą do autobusu lub tramwaju solidnego podręcznika RPG lub opasłej powieści, wydanej w standardzie wyższym, niż typowy dla fantastyki papier toaletowy. Kindle, dzięki swoim przyjaznym rozmiarom jest nie tylko wyjątkowo poręczny, ale i - co dla mnie ważne! - odporny na działanie psich zębów. Nie chodzi o to, że mój egzemplarz został zaopatrzony w specjalny, kevlarowy pokrowiec, ale po prostu o to, że takie urządzenie łatwiej jest przed psem ukryć, niż cały wielki regał, który z perspektywy czworonoga wygląda, jak gigantyczna, zapraszająco otwarta lodówka. Jeżeli dodać do tego wręcz niebezpieczną łatwość pozyskiwania nowych zbiorów, wychodzi na to, że na kindle’u czyta się niejako mimochodem, przy każdej okazji, a powieści kończą się w obłędnym, nieznanym dotąd tempie. Coś pięknego.

Jednocześnie - mimo bezsprzecznych zalet i udogodnień, jakie wiążą się z posiadaniem czytnika - mam z nim ogromny problem, tyleż nierozwiązywalny, co zachęcający do nieustannego zadawania symbolicznego pytania: jak żyć? Bo, istotnie, jak tu żyć, będąc człowiekiem chronicznie chorym na książki, cierpiącym na nieustanną manię ich kolekcjonowania i nie móc najnowszego nabytku dokładnie obejrzeć, pomacać, powąchać? Kindle ułatwił mi czytelnicze życie, ale przy tym pozbawił je miłych sercu przyzwyczajeń i odarł z sympatycznych, małych rytuałów, które do tej pory niezmiennie przynosiły mi radość. Nie da się przecież włuchiwać się w szelest e-papierowych kartek, powąchać elektroczninego tuszu, ani - co grosza! - postawić e-booka na półce i tym samym sprawić, aby naprawdę stał się własnością jednej osoby, a nie był jedynie przedmiotem potencjalnego zainteresowania setek ludzi, przewijających się przez księgarnię.

Jak się okazuje, wszystko to wcale nie jest tak ważne, jak dotychczas sądziłam. Owszem, kiedy korzystam z e-wydań brakuje mi tego elementu zbieractwa. Kindle jednak zmienił mnie do tego stopnia, że kiedy w Empiku kupowałam papierową wersję “Zawołajcie położną” Jennifer Worth nawet nieszczególnie przyjrzałam się trzymanemu w ręku egzemplarzowi: po prostu zdjęłam książkę z półki i zadowolona pomaszerowałam do kasy. Co gorsza, nie czułam wyrzutów sumienia.

Czyżby jednak miłość?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

comments